Miłość… Lepiej jest milczeć niż starać się coś powiedzieć. Słowa są za małe. Milczeniem wyraża się miłość. Nic nie mów. Kochaj, a wtedy najpełniej ją wypowiesz. Nic nie mów o miłości. Nie warto tracić czas. I tak wszystko co powiesz będzie za banalne. Milczenie jest muzyką miłości. Kto zechce, ten usłyszy. Więcej powiesz nie mówiąc nic, niż gdybyś napisał miliardy grubych tomów na jej temat. Zawsze będzie o jedno serce za mało. I nigdy nie kłam o miłości. Tego ona nie zniesie, bo nie jest kłamstwem. Miłość jest zawsze szczera. To stan, nie ulotność, to trwanie, nie uczucie.
Nie chcę więcej mówić. I tak nic nie powiedziałem. Chcę o miłości milczeć.
Chcę kochać.
Postrzeganie świata przez człowieka jest okrutne. Ciało odbiera bodźce, przetwarza je i wysyła sygnał dalej. Rozum przyporządkowuje doznania, weryfikuje, nazywa, a potem najczęściej wydaje osąd. Zmysły jednak mamią. Człowiek zapomina, że one dostarczają mu skąpych i ograniczonych informacji. Zapomina, że nie ma prostego algorytmu, który pozwoliłby bezbłędnie przejść od wrażenia do głębi bytu. Kolor, wygląd, zapach, smak, dźwięk, to wszystko nie pozwala właściwie ocenić rzeczywistości.
Siedzę w tramwaju. Jest parę minut po szóstej rano, więc tłoku nie ma. Otwierają się drzwi i ktoś wchodzi. Ciemne plamy pod pachami, brudna koszula, niedopięte guziki, workowate spodnie, trzydniowy zarost i tygodniowy fetor. Wszystko, co mogę o nim powiedzieć, ogranicza się do zmysłowego poznania. Cuchnie, to fakt, jest nieogolony, to fakt, ma przepocone ubranie, to fakt, ale dlaczego idę dalej? Dlaczego stwierdzam, że to menel i pijak, wyrzutek społeczeństwa, margines, patol i dno? Dlaczego sądzę, że jego serce zionie fetorem tak, jak ciało, że dusza jest nieświeża jak koszula, a życie beznadziejne jak workowate spodnie? Przecież tak naprawdę nie mogę o nim powiedzieć nic poza tym, co widzę i czuję.
To, co materialne nie jest duchowe, a ja jakbym o tym nie pamiętał.
Blask złota przyciąga. Ludzie nauczyli się jednak, że nie wszystko złoto, co się świeci. Nikt jednak nie ułożył przysłowia w drugą stronę. Głębia może się kryć zarówno za klejnotami, jak i łajnem. Mimo wszystko szybciej spojrzymy z uwagą na klejnoty niż fekalia.
Czyż to nie zastanawiające?
Pytanie o naturę człowieka, o samo jego sedno, o to najczłowieczeńsze i najbardziej jestestne, stawiane jest od wieków. Nie kim jest, ale jaki jest prawdziwie? Każdy byt, każda rzecz jest jakaś. Jest, to znaczy istnieje, trwa w czasie i przestrzeni, bytuje, więc i człowiek jest. Żyje uwikłany w dualizm, a może rozciągnięty między nim? Nie, rozciągniętym być nie może, bo to oznaczałoby, iż między złem a dobrem tkwi jakaś przestrzeń nienazwana. Człowiek żyje nie między nimi, ale w nich. Jaki zatem jest z natury: dobry czy zły? Czy jest dobry, a złym bywa tylko, a może na odwrót i to zło stanowi człowieczą naturę, zaś w dobro homo sapiens przyobleka się wyłącznie czasami? Gdy się rodzi nowy człowiek to jest światłem czy ciemnością? Nijaki być nie może, bo nijakość nie istnieje.
Coś w nas musi być całkowicie niezmienne. Musi nas określać, stanowić, musi definiować. Owo coś na naciski drugiego bieguna obojętnym być nie może, więc zmianom podlega, lecz przecież nigdy do końca. Czymże więc jest ta pierwotność, stan niezniszczalny i jądro człowieczeństwa? Blaskiem czy też cieniem? Dobrem, które zło przetyka strugami ciemności, czy złem w skrawki światła przyodziewanym czasowo? Ciepłem schładzanym jest istota ludzka, czy chłodem ocieplanym?
Ja w dobro wierzę. To ono człowieczą naturę stanowi. Najgnuśniejszy nawet człowiek głęboko w sobie nosi pierwotny blask, który nigdy nie zgaśnie. Dobro od urodzin, aż po ostatnie tchnienie jest jądrem naturu ludzkiej. Nie ma złych ludzi. Nie ma nawet takich, co złymi się stają, bo iskra dobra wiecznie w nich trwać będzie. Ciemność jej nie pokona. Człowiek jest dobry. Złym bywa tylko. Choćby to bywanie trwaniem się zdawało, to jest wyłącznie cieniem, chwilą, odcinkiem i częścią w bezkresie dobra. Ludzką duszę podbija, lecz nigdy do końca. Nieskończoności zająć nie sposób, a dobro jest nieskończonością w nas. Czy to znaczy, że i człowiek jest nieskończony? Nie, nieskończone jest człowieczeństwo. Istota ludzka ma początek i koniec, człowieczeństwo zaś jest tych granic pozbawione.
Przez palce zła na świat patrzymy. W dobru tkwiąc nieskończonym, poddajemy się złu częściowo, a choć władzę nad nami ono przejąć może, to tylko na chwilę.
Na chwilę tylko.
Nieprzebaczenie to kamień w sercu. Skała twarda krzywdy, pielęgnowanej uparcie, zajadle i ukrytej. Im cięższa krzywda, tym głaz ów potężniejszy. Ból rodzi gniew, a ten ujmuje w swe dłonie kamień, a potem wkłada na półkę serca. I choć gniew mury kruszyć może, to teraz je buduje. Kamień rośnie, pęcznieje, krawędzie ostrymi się stają, aby ranić bardziej mogły, gdy właściciel nim rzuci. A że rzucić pragnie to wiadomo. Gdyby nie pragnął, odrzuciłby kamień krzywdy zadanej już dawno. On jednak chce ją pielęgnować, podlewać, sycić się przyszłą zemstą i ciosem, który zadać zamierza kamieniem nieprzebaczenia. Zemstę obmyślając, staje się ciężki na sercu. Ciężki od umieszczonego w nim głazu. Coraz cięższy i cięższy, bo i pocisk zemsty pęcznieje, nabrzmiewa, rośnie. Brak przebaczenia to ciężar duszy. Trudno z nim chodzić, trudno myśleć, trudno żyć, a jednak się chce. W jakiś perfidny i wulgarny sposób, jakoś plugawo i nielogicznie, ale się chce. To nic, że ciąży, to nic, że uwiera, to nic, bo zemsta będzie słodka!
Jak długo? Ile czasu tak można się męczyć? Przez ile dni dźwigać głaz w sercu?
Tamten moment, gdy ból zrodził gniew, mógł być inny. Ból może zrodzić miłość. To trudne wyzwanie. Trudne, ale też człowiecze, jak to, gdy ból rodzi gniew i chęć zemsty. Może nawet bardziej człowiecze? Zamiast odkładać kamień na półkę serca, zamiast żyć widmem zemsty, pragnieniem odwetu i drapać ranę krzywdy zadanej, można go chwycić dłońmi miłości, a potem wyrzucić daleko, daleko! To jest przebaczenie. I nie ma głazu, nie ma ciężaru, nie ma plugawego pragnienia zemsty. Tak lekko i cicho w sercu.
Przebaczenia bardziej potrzebuje przebaczająca dusza, a nie ten, kto krzywdzi.
Nieprzebaczenie to kamień złożony w głębi siebie i czekający na zemstę.
To jest ciężar.
Przebaczenie to krzywda odrzucona natychmiast daleko.
To jest ulga.
To miłość.
Obojętności nie ma. Nie może być czegoś, co jest nieokreślone. Istnieje tylko granica między dualizmami. Jest miłość i nienawiść, dobro i zło, spokój i gniew, ale obojętności nie ma. Na granicy między czymś a czymś nic istnieć nie może. obojętność jest jak teraźniejszość. Przyszłość i przeszłość konstytuują się w nią, ale nigdy się nią nie stając. Teraźniejszości nie ma. Wszystko już było lub będzie, a czas teraźniejszy istnieje tylko w gramatyce. Obojętność także. Tak naprawdę jej nie ma. Wydaje sie być w ułamku sekundy, który jest teraźniejszością nieistniejącą, bo natychmiast przepływa. Nie można być obojętnym. Można być mniej jakimś, a bardziej jakimś, lecz nie obojętnym. Nie da się istnieć w granicy między składnikami dualizmu tak, jak nie da się żyć w czasie teraźniejszym. Obojętność to kurtyna, pod którą coś się ukrywa i czeka, aby to nazwać. Może to mikron zła przeważa na ciemną stronę, a może atom dobra ku światłu, ale zawsze to będzie jedno lub drugie. Człowiek nie może być obojętny. Teraźniejszość można wykrajać z przy i przeszłości, a potem nadać temu obszarowi przymiot trwania, ale to tylko ułuda. Czas nie trwa. To tylko coś trwa w czasie, więc teraźniejszość jest subiektywna. Obojętność także, a to, co subiektywne nie jest, bo jest tylko dla kogoś. Nie można być obojętnym. Można tylko myśleć, że się takim jest. Szalka wagi i tak jest przechylona na którąś stronę. Nawet i w tym przypadku zawsze będzie czegoś więcej, choć strzałka wskaże zero. Nie ma idealnych pomiarów tak, jak nie ma obojętności. Ona jest zawsze mieszanką elementów dualizmu, konglomeratem czegoś i czegoś, ale nie samą w sobie. Może się wydawać, że jest, bo i na wadze strzałka wskazuje zero, ale to tylko błąd pomiaru, źle wytarowany przyrząd lub pomijalny ułamek nieścisłości.
Oto obojętność. Nie coś samo w sobie, lecz coś z czegoś.
Nie ma jej.
Nie ma jej naprawdę.
PS. Dzięki Tomecki za inspirację.
Życie i śmierć, światło i ciemność, miłość i nienawiść, dobro i zło… Dualizm rzeczywistości konkretyzuje ją i mąci zarazem. Co jest, a co nie jest będąc? Czy życie jest brakiem śmierci, czy też to śmierć jest brakiem życia? Światło istnieje, czy też istnieje ciemność, a światło to ledwie i aż jej nieobecność? A miłość i nienawiść? Która jest ponad, a która jawi się tylko pustką tej drugiej? Dobru i złu to samo można postawić pytanie. Może najprościej jest w przypadku ciemności i światła. Stwierdzono, że nadrzędnym jest światło, bo ono to energia. Ciemność to zgasłe światło. To energia jest mierzalna, policzalna, a więc ona jest. Ciemność nie jest. Ciemność to brak, ujma jakaś, defekt świetlnego jestestwa. Nikt ciemności nie mierzy. Światło się mierzy, a więc ono istnieje.
A życie i śmierć? Co tu mierzyć, co liczyć, jakie wzory stosować? Nikt nie wie. Cóż zatem jest najpierw? Czy to ze śmierci wynurza się życie, czy z życia przechodzi się w śmierć? Śmierć nie jest życiem czy jest? Gdyby była, to wszystko stałoby się absurdalne! Życie jako odmiana śmierci lub śmierć jako odmiana życia… A może w ogóle ich nie ma? Nie ma przecież jakiegoś życia i jakiejś śmierci. Są zawsze konkretne. Jest życie człowieka, biedronki, psa, pszczoły, jest nawet bardziej konkretne, bo człowieka o jakimś imieniu i nazwisku, wabiącego się jakoś psa, tego konkretnego z podwórka za rogiem i pszczoły indywidualnie w ulu egzystującej, i biedronki, ale czy jest życie absolutne, bezcielesne, bezistotowe, samo w sobie? Jeśli nie ma, to może, o zgrozo, to nie ma jest śmiercią?
Śmierci jednak także jako takiej nie ma. To koniec życia, ale nie życia jakiegoś. Umiera zawsze ktoś, a więc aby była śmierć i aby było życie musi być ktoś. Istota rodzi się, oblekając w przymiot życia, a potem, gdy już wyczerpie się jakaś witalna siła lub coś ją zakłóci,, umiera. Tak więc życie jest przed śmiercią w sensie temporalnym, ale czy to znaczy, że skoro jest najpierw, to jest nadrzędne, pierwotne i to ono jest, a śmierć tylko bywa, i to bywa brakiem życia? Umierać oznacza przestawać żyć, czy też żyć znaczy przestawać umierać? A może jest coś jeszcze? Może życie jest dryfowaniem od czegoś ku śmierci? Może to nie dualizm, a jakiś trializm determinuje istnienie? Człowiek, za mały, zbyt zduszony w swojej istocie, pojąć tego nie jest w stanie? Ogarnąć tego nie może, pomyśleć, bo w dualizm wepchnięty, głowy wychylić zeń nie potrafi? W tę czarno-białość osadzony, w niebytne bycie, jasnościo-ciemność i zerojedynkowość realizmu wpleciony, o niczym więcej pojąć nie przygotowany? Dobro i zło przepychają go między sobą ironicznie, miłość z nienawiścią podają sobie niczym dzieci piłkę na boisku, a człowiek w tym świecie między życiem rozpięty a śmiercią, łopoce jak chorągiew na wietrze istnienia. Istnienia, którego zrozumieć nie potrafi.
Możeśmy wszyscy, ludzkość cała w swym jestestwie, niczym wstęga Mobiusa jednostronni, choć swą dwoistością naprężamy muskuły? Może jest coś innego niż tylko dobro i zło czy miłość i nienawiść, skoro przed życiem, przed zaistnieniem coś być powinno, a śmiercią to być raczej nie może? Pierwszeństwo zatem nadać należy miłości, aby przed nią szukać czegoś, czy raczej to ona jest wtórna i owo coś przed nienawiścią skrzydła swe jakieś rozwija?
A dobro i zło? Pierwotnym jest owa miękkość serca, które w skałę twardą przez wściekłość skute być potrafi, czy też kamień serca, pierwej istniejąc, topi się rozgrzany tchnieniem dobra? Czy usta na początku w miękki łuk uśmiechu ułożone są, a później dopiero w wąską kreskę zaciskają je złowrogie uczucia? Nawraca się zły, czy też deprawuje dobry? Co jest naprawdę, a co jest tylko niebyciem tegoż?
I po cóż pytania takie stawiać?
Chyba tylko po to, aby wiedząc co jest pierwotne, co jest naprawdę, a co istnieje tylko dzięki lub w wyniku nieistnienia tego pierwszego, wiedzieć komu hołd składać, przed czym kolana zgiąć i pokłon złożyć. Wiedząc to, człowiek iść może. Od dobra ku złu lub ze zła w dobro, od miłości do nienawiści lub odwrotnie.
I tak wciąż, dalej i dalej, po istnieniu swoim, którego droga wstęgą Mobiusa jest jednostronną, bo idąc naprzód, zawsze w to samo miejsce się trafi.
Stoi na ulicy w obcisłym, jakby za małym ubraniu. W jej uśmiechu jest pokusa, zapowiedź chwilowej ekstazy, mgnienia oka fizycznego spełnienia i oczekiwanie. Lepkie, śliskie, błogie, gęste jak karmel. Pokryte szminką usta nie są stworzone, by kształtować słowa. Ich powołaniem jest dawanie rozkoszy. Spod półprzymkniętych powiek o długich, czarnych rzęsach, patrzą piękne oczy. Czeka na amatorów jej urody, jej idealnego ciała, poligonu ćwiczeń sztuki miłości, jak sztuki wojennej.
Siedzi ze spuszczoną głową na ławce przy śmietniku. Obłok duszącej woni niemycia miesza się z gęstą chmurą rozkładu odpadków. Sam jest odpadkiem społeczeństwa. Wyrzutkiem z resztkami krwi w żyłach, pokłutych cienkimi sztyletami strzykawkowych igieł. To one sączą weń życie. Nie ma go w nim samym. On tylko wegetuje. Zaczyna żyć dopiero, gdy tłok wepchnie do krwiobiegu mieszaninę atomów syntetycznej substancji. Nikt go nie chce. Inaczej niż tamtą dziewczynę. Powabną, piękną, idealną, pachnącą. Nikomu nie jest potrzebny. Nikomu, nawet na ułamek sekundy.
Mijają go dwaj mężczyźni o splecionych dłoniach. Idą śmiejąc się i żartując. Całują się i idą dalej. Przyciągają spojrzenia. Takie same, jak te, które przyciąga on. Nikt nie zasługuje na taki wzrok. Mężczyźni pachną, ale co z tego? On cuchnie, lecz dla wielu jest taki, jak tamci. Wyuzdany i niepotrzebny.
Z budynku wychodzi mężczyzna o śniadej twarzy. On też przyciąga wzrok. Inny niż chłopak pod śmietnikiem i tamci dwaj spleceni w uścisku. Inny niż dziewczyna w jakby za małym ubraniu, które bardziej odsłania niż zakrywa jej ponętne kształty. Nie jest stąd i nie wyznaje tutejszej religii.
Ludzie nie są po to, aby ich oceniać.
Ludzie są po to, aby ich kochać.
Nadzieja nie umiera ostatnia. Tak mówią, ale to nieprawda. Nadzieja jest nieśmiertelna. Nie może umrzeć. Ona jest, a to jest ma wymiar absolutny. Brak nadziei nie jest jej brakiem. To jej niezauważanie. Gdy gaśnie, nie gaśnie tak naprawdę. Wciąż trwa, ale nie tu. Nie można jej w sobie zabić. Można ją stracić z oczu, ale nie zabić. Jest jak światło za zamkniętymi drzwiami. Nie widać go, ale jest, świeci, rozjaśnia, wydobywa z mroku inny pokój, inne jest, inne teraz. Nie może umrzeć. Można ją stracić, tak, to możliwe, ale utrata nie spowoduje żadnego uszczerbku w niej samej. Gdy ktoś zgubi pieniądze, to czy stracą one na wartości? Utracona nadzieja nadal będzie nadzieją. Ucierpi tylko ten, który ją utracił. Zubożeje, zgaśnie. Nadzieja nie umiera ostatnia. Ona nie umiera nigdy. Kto wpadł na pomysł, aby sądzić inaczej? Nie może umrzeć coś, co jest nieśmiertelne. To nie ona gaśnie, to nie ona przemija, to nie ona znika. Gaśnie ten, kto ją porzuca, przemija ten, kto traci ją z oczu, znika ten, kto sądzi, że umarła. Nie ona, nie, bo nadzieja jest trwaniem.
Czasem moja nadzieja staje się fałszywą nadzieją. Biorę jej kawałek, jej częściowe występowanie, ale nie ją całą. Tak, wtedy może umrzeć, ale tylko ta moja, złudna i częściowa, powykręcana jak kończyny artretyka, gasnąca i przygnębiona. Tak, wtedy umiera we mnie, ale nie nadzieja, lecz to, co ja nazwałem nadzieją. Ten ochłap, kawałek niej, który nie jest nią samą, fałszywy refleks jej światła. Może nawet to nie jej fragment? Może to tylko pokusa nadziei, podsunięta przez rozpacz? Przecież ona nie jest odtąd dotąd. Nie da się znaleźć jej kresu, nie da się dotrzeć do jej granic, nie można stanąć na jej krawędzi. Granice, zasieki, krawędzie, końce, mury, oto przymioty nieciągłości. Nadzieja jest wiecznym trwaniem, wiecznym oczekiwaniem radości, wiecznym szeptem otuchy.
Kto pozwoli nadziei umrzeć w sobie, ten jest martwy.
Pragnienie śmierci jest ucieczką przed życiem. Człowiek myśli, że zamknie za sobą drzwi i wszystko się skończy. Absolutnie wszystko. I nie żal mu tego, co w życiu było piękne. O tym nie pamięta, bo to się nie liczy. Gdy pragniesz śmierci, chcesz tylko jednego: odejść, a to znaczy uciec. Dezerter na polu bitwy marzy, aby wreszcie wydostać się poza zasięg kul, odłamków, huku granatów i bagnetów wroga. Nieważne dokąd, nieważne, co będzie dalej, sąd, areszt, rozstrzelanie, nieważne. Byle dalej stąd, byle uciec, wydostać się, być nie tu, za wszelką cenę. Wszelką, czyli jaką? Każdą? Czy to nie bezsens, jeśli ceną okaże się egzekucyjny pluton? Uciec od kul wprost pod lufy karabinów? Od śmierci ku śmierci? A może od lęku? Może od strachu, paniki, rozdygotanej duszy? Tak, byle wszystko się skończyło. Nieważne, co będzie później. Niech już przestanie być teraz. To okrutne, wwiercające się smutkiem w ciało, umysł, serce, duszę teraz. To teraz bez nadziei na lepsze potem. Nie chcę lepszego potem. Chcę tylko zostawić teraz. Porzucić jak winną zdrady kobietę, bo potem nie musi być jakieś. Wystarczy, że ono nie jest teraz. Nie musi być, nie musi. Musi za to nie być i to nie być tym teraz, które pcha ku śmierci. Wszystko dam za niebycie, wszystko! I mgła zasnuwa potem. Po co myśleć o potem? Osacza mnie okrutne, beznadziejne teraz, zakuwa w kajdany, plądruje wnętrze, gwałci, chlaszcze na odlew twardym wierzchem dłoni, więc co mnie obchodzi potem?! Nie ma potem!!! Nie istnieje, bo nic nie może istnieć poza mrocznym teraz, z którego jedynym wyjściem jest niebycie. Skoczyć tam, skoczyć w nieteraz, w nietutaj, w niedziś. Wyskoczyć stąd, bo tam czeka… Nic nie czeka!!! Nie musi!! Wyskoczyć w nieteraz, oto cel, imperatyw, pragnienie, zaciśnięcie zębów i rozpychanie się łokciami. Nie tu, nie tu, byle dalej, byle gdzieś, byle stąd!!! Wybiec, pognać, uciec, zakryć dłońmi uszy, oczy, schować serce, zdusić je, stłamsić, wepchnąć gdzieś głęboko, w mrok, w ciemność, obojętnie gdzie, byle tylko nie czuć nic. Nic!!!
Pragnienie śmierci jest ucieczką. Ucieczka to bieg, to wysiłek, to pot zalewający oczy, strąki posklejanych włosów, smak krwi w ustach, ale to przede wszystkim coś innego niż zapach teraz. Duszący, ciężki, zgrzytający między zębami odór. Ucieczka dokąd? W tej chwili nie ma tego pytania. Nie istnieje. Wszystko jest lepsze od tego, co teraz. Wszystko. Oddam słońce we włosach ukochanej, oddam radosny śmiech dziecka, oddam morską bryzę przy zachodzie słońca, gdy łany nieba mieniły się cudowną paletą barw, oddam cielesną rozkosz, oddam wiersze, wszystko oddam, bo to już było, bo nic już nie ma sensu. Jest tylko mroczny ciężar teraz. Myli się ten, kto twierdzi, że teraz to tylko mgnienie między przedtem a potem. Przedtem nie istnieje. To wyłącznie alotropowa odmiana teraz. To samo potem. Jego też nie ma, gdy teraz szczerzy zęby. Teraz było, jest i będzie, bo teraz to wieczność, to absolut, to nieczas. Nie mija. Trwa. Trwa mocno wbite w serce. Trwa!!! Nie ma początku ani końca! Ja to wiem, ja to czuję, ja w tym jestem! Wbite w serce teraz rani szorstkim istnieniem, zaciska pętlę, tłamsi i rozrywa. Rzuca ochłapami mnie po całym swym od teraz przedtem do teraz potem. Jestem rozciągnięty, aż trzeszczą kości!!! Jaki próg, jakie mgnienie, jaka granica, jaka krawędź? Teraz trwa. Nie przemija, nie ustaje, nie zmienia się, nie przetwarza, nie ewoluuje, trwa, trwa!!! Tylko śmierć może to zakończyć. Przestanę być w teraz i wszystko ustanie.
Tak myślę. Tak sądzę między jedną łzą a drugą. Gdy nie będzie już nic, zniknie również teraz. Kap, nie, kap, będzie, kap, już, kap, nic, kap, nie, kap, będzie, kap, już, kap, nic, kap, nie, kap, będzie, kap…
Trzeba podnieść głowę. Słońce pada na twarz. Łzy schną. Jasny promień przeciska się jakoś przez tłum obolałych myśli.
Dokąd chcesz uciec? Czy nie wiesz, że ucieczka jest także dokądś? To nie tylko wolność od czegoś. To także bycie w innym gdzieś iw innym, o zgrozo, teraz… Kto dał ci gwarancję, że tamto teraz będzie lepsze? Tak, wiem, myślisz, że nie może już być nic gorszego od teraz, w którym tkwisz. Może masz rację, a może nie. Może tamto teraz, inne, przytłoczy cię jeszcze bardziej swą innością? Może spotęguje wszystko, co było w niniejszym teraz? Coś pewnie się zmieni, bo inne jest inne, ale jaką masz gwarancję, że będzie lepiej? Łudzisz się tylko tą innością, okłamujesz siebie, mamisz, bo być w nieteraz, być nie tu, być gdziekolwiek, to cel, to nadzieja, to blask, to światło.
Gaśnie.
Tam, gdzie jest nic, coś musi być. Nie ma przecież nicości absolutnej. Musiałaby być niebyciem, a skoro niebycie jest, to musi być czymś, więc w tym czymś także jest coś. Śmierć jest tylko pozornie niebyciem. W zasadzie jest nieżyciem, a raczej nieistnieniem w takiej formie, jaką znamy. Ciało umiera, gdy przestaje działać. Czy zegarek, który przestał działać, nie jest już zegarkiem? Nie jest, bo nie mierzy czasu, ale czy w ogóle nie jest? Jest. Jest zepsutym zegarkiem. Ciało to co innego. Wiem. Ciało przestaje istnieć. Pewnego dnia jest, a później zaczyna się rozpad. Trwa i trwa, lecz ma swój kres. I później już nie ma ciała. Nie ma. Czy jednak nie ma człowieka? Co zyskam, gdy zepsuję ciało, czyli ucieknę w śmierć? Czy tylko je unicestwię i nic więcej? A może przy okazji ucieknę tam, gdzie pragnę. Tam, w tą dal najdalszą od mrocznego, posępnego teraz? Skacząc w śmierć, unicestwiam ciało, ale czy siebie? Takich pytań nie zadaje rozpacz. Ona tylko popycha, inspiruje, szepce, a czasem głośno krzyczy. Chyba po to, aby zagłuszyć wątpliwości.
Nie chcesz być tu, bo boli.
Czy zawsze bolało?
Milczysz… Rozpacz głośno krzyczy i twoje milczenie tonie w niej. Ona nie chce, abyś się oglądał. Ona nienawidzi pytań. Ma zawsze tylko jedną odpowiedź: nie uda się, nie ma wyjścia, nic cię nie uratuje.
Promień… Czy zawsze bolało?
Nie, nie zawsze. Był przecież uśmiech na twarzy ukochanej osoby, był zapach lasu, była ukwiecona łąka o zmierzchu, był czuły dotyk, był… Tyle rzeczy było? Naprawdę?
Nie uda się, nie masz wyjścia, nic cię nie uratuje!!!!
Rozpacz będzie tak wołać, nagabywać, krzyczeć, aż się zmęczysz, aż opadniesz z sił, aż zapomnisz o tym, że było pięknie. I zapragniesz uciec. Zapragniesz porzucić teraz na rzecz innego teraz, złudnie lepszego. Tylko złudnie.
To ucieczka donikąd.